TVP.pl Informacje Sport Kultura Rozrywka VOD Serwisy tvp.pl Program telewizyjny

Henryk Talar - Codziennie budzić się do snu

. Data publikacji: 2016-02-09

"Nie jestem aktorem, który za wszelką cenę chce się podobać: wysokim brunetem w ciemnych okularach i z głową w chmurach. Najbardziej raduje mnie fakt, że przez tekst sztuki, przez kontakt z widownią, mogę wypowiedzieć odrobinę siebie".

Wiedzie Pan właściwie żywot koczownika: pracował już Pan w Szczecinie, Kaliszu, Częstochowie, Bielsku-Białej... Częste przeprowadzki to Pana świadomy wybór czy zwykły przypadek?

HENRYK TALAR: Wszystko zaczęło się od mojej przyjaźni - artystycznej i tej "zwykłej", ludzkiej - z Romanem Wilhelmim i Ryszardą Hanin, 25 lat temu. Byłem wtedy na etacie w Teatrze Ateneum w Warszawie, ale gdy tylko miałem wolny czas jeździłem - właśnie z Romkiem i Rysią - po tzw. prowincji. Graliśmy zarówno w pięknych salach teatrów, jak i w strażackich remizach. I bardzo to polubiłem. Wyjazdy mi nie przeszkadzały. Wręcz przeciwnie: podobała mi się możliwość spotykania różnych odbiorców, z różnymi potrzebami. Nie jestem aktorem, który za wszelką cenę chce się podobać: wysokim brunetem w ciemnych okularach i z głową w chmurach. Najbardziej raduje mnie fakt, że przez tekst sztuki, przez kontakt z widownią, mogę wypowiedzieć odrobinę siebie. A gdy graliśmy na prowincji, kontakt pojawiał się zawsze. Nie byłem oddzielony od widowni jakąś barierą, jakąś szklaną taflą... Tam potrzeba spotkania wychodziła z obu stron.
W dużych miastach jest inaczej?

HT: Proszę mnie źle nie zrozumieć: w Warszawie jest fantastyczna widownia. Sam tego doświadczyłem. Ale gdy do stolicy przyjeżdża turysta, to niekoniecznie robi to tylko i wyłącznie dla spektaklu. Najpierw zaliczy wszystko, co jest do obejrzenia, pobiega po sklepach... A wieczorem, ewentualnie, może jeszcze trochę sobie posiedzieć - czy podrzemać - w teatrze. Każde przedstawienie gra się nie raz, nie dwa, ale kilkadziesiąt lub kilkaset razy. A stałych widzów jest w Warszawie określona liczba. Z badań wynika, że do teatru regularnie chodzi zaledwie 7 % mieszkańców. A cała reszta widowni to tzw. "zrzutka". Zwykle pod hasłem: "Idziemy, bo wieczorem nie ma nic innego do roboty: albo knajpa, albo hotel...". Teatr jako alternatywa.

Kiedy właściwie zdecydował Pan, że chce zostać aktorem? To marzenie z dzieciństwa? Czytałam, że pochodzi Pan z małej miejscowości o nazwie Kozy...

HT: To wieś na Podbeskidziu: ok. 10 km od Bielska-Białej. W moim rodzinnym domu panowała atmosfera "przebierańców". Było w tym coś szlachetnego: tradycja, że górale przebierają się z okazji świąt - żeby zrobić przyjemność nie tylko sobie, ale i sąsiadom - te szopki, przyśpiewki... Brałem w tym udział od dziecka - i chyba tak mi już zostało...

A później trafiłem na bardzo dobrych nauczycieli. W szkole podstawowej spotkałem np. fantastyczną p. Bronisławę Wójcik, od języka polskiego, która prowadziła teatrzyk szkolny. Pamiętam do dziś: Bielsko-Biała, SP nr 11, a moją pierwszą rolą był Koziołek Matołek!

Potem, w technikum mechaniczno-elektrycznym, miałem fantastycznego profesora matematyki: Tadeusza Lubowskiego. Wielu wspaniałych nauczycieli chciało ze mnie zrobić technika obróbki metali skrawaniem - bo na takim kierunku się uczyłem. A p. Lubowski zorientował się, że technik będzie jednak ze mnie nie najlepszy... Gdy zobaczył, jak mówię na jakiejś uroczystości w zakładzie pracy wiersz, stwierdził po prostu: "Na każdą lekcję matematyki masz przygotować nowy wiersz Gałczyńskiego!". I to się sprawdziło.

Mam nadzieję, że następne pokolenia - moja córka, moi wnukowie - spotkają na swojej drodze nauczycieli równie dobrych, jak mnie się to udało. To nie musi być od razu jakiś mądry profesor czy doktor... Wystarczy zwykły nauczyciel z podstawówki. Ważne, żeby nie tylko wypełnił swoją "misję pedagogiczną", ale był po prostu wrażliwy. Wsłuchał się w młodego człowieka i pomógł mu zostać sobą... Wskazał drogę.


Odwiedza Pan czasami starą szkołę? Odświeża wspomnienia?

HT: Niestety, SP nr 11 już nie istnieje. Dowiedziałem się o tym, gdy przyjechałem do Bielska-Białej, żeby prowadzić teatr - pierwsze kroki skierowałem oczywiście do szkoły. Potem szukałem nauczycieli - ich też już nie ma. Szczęśliwe, odnaleźli się za to moi koledzy z podstawówki. I proszę sobie wyobrazić, o kim mówiliśmy na spotkaniu po latach? O nauczycielce, która siłą, szarpiąc za włosy, wciągała nas do swojego teatrzyku! O p. Bronisławie Wójcik! Pamiętaliśmy tylko rozkrzyczaną panią Wójcik i to, jak trzymała w garści moje włosy... Zresztą to, że jestem łysy, to także jej wina. Albo zasługa!

A wraca Pan czasem do rodzinnej wsi?

HT:Naturalnie, nawet bardzo często! Ostatnio przyjąłem np. zaproszenie do spotkania z młodzieżą, do czytania dzieciom wierszy. To było dla mnie bardzo ważne: fakt, że mogę w końcu zwrócić część tego, co przed laty dostałem od prof. Wójcik. Dzisiaj, na własnym przykładzie, mogę tym dzieciom pokazać, że nie ma rzeczy niemożliwych. Kiedyś byłem przecież małym Heniem, który siedział u babci w Kozach i wyglądając przez okno zastanawiał się, dokąd jadą te wszystkie samochody, skoro we wsi jest tylko jedna ulica... I ten Henio jest teraz znany, trafił do ""telewizyjnego okienka"...

W Pana głosie słychać, że aktorstwo - zwłaszcza kontakt z młodzieżą - to nie tyle zawód, co prawdziwa pasja...

HT: Ależ ja w ogóle nie czuję się aktorem! A w każdym razie nie takim, który gra po to, żeby kłaniać się, rozdawać uśmiechy i autografy... Uważam, że autografy mogę dawać dopiero, jeśli mam coś do powiedzenia. Ale gdy jestem "pusty", to - choćbym nawet miał nazwisko "z pięcioma gwiazdkami" - mój podpis nic nie znaczy.

Moim zdaniem, z każdego aktora powinno wychodzić człowieczeństwo. Sztuka wcale nie musi być filozoficzna czy ponadczasowa. To może być brudny, "węgielny" czy nawet "błotny" temat - ważne, by dotykał ludzi. By odnalazło się w nim kilku, kilkunastu czy może parę milionów widzów.

Takie ciągłe dawanie siebie nie wyczerpuje?

HT: Do niedawna wydawało mi się, że to bezkarne. Teraz wiem, że to jednak kosztuje. Człowiek staje się wypalony. Osiem lat temu grałem główne role w teatrze, w telewizji... Ale musiałem odejść. Czułem się pusty, jak butelka po piwie: wciąż te same propozycje, gesty, słowa... Zmieniali się tylko reżyserzy i koledzy na scenie. A teraz, po przerwie, znowu wracam do Warszawy.

I znowu będzie Pan działał "na wysokich obrotach"...


HT: Wie Pani, czasami w teatrze - zwłaszcza na prowincji - robi się spektakl za spektaklem. Wszystko, żeby zadowolić, jak mówił Jonasz Kofta, "orangutana na widowni". Ambicji, rok po roku, robi się coraz mniej... Młodzi ludzie, którzy kończyli szkołę aktorską pełni marzeń, czasem przez to toną. Godzą się na bylejakość. Już nie potrafią się zbuntować, na nowo zapuścić wewnętrznego, artystycznego motoru...

Ale ja uważam, że Henryk Talar - i w ogóle każdy - jest winien, samemu sobie, troskę o własne życie. Musi dbać o swój rozwój. Kiedyś przeczytałem piękne zdanie: "Trzeba się codziennie budzić do tego samego snu". I to właśnie mi odpowiada.

Chciałby Pan jeszcze coś dodać na koniec? Coś przekazać czytelnikom?

HT: Tak, jedno zdanie. Aktor bez widza przestaje być aktorem. Dlatego dziękuję Bogu, że dzisiaj wciąż mam swoich widzów i słuchaczy...

Rozmawiamy: Małgorzata Karnaszewska

Bitwa more
Jan
Paweł